Choć przeczytałam w życiu całkiem sporo książek Dostojewskiego, to jeszcze nie widziałam go w takiej odsłonie. Po raz pierwszy chyba zdarzyło mi się śmiać podczas lektury czegoś, co wyszło spod jego ręki. To było ciekawe doświadczenie.

Dla mnie „Wieczny mąż” różni się znacznie od pozostałych książek tego autora. Przynajmniej od tych, po które do tej pory sięgnęłam. Także gabarytowo – w porównaniu do właściwych dla Dostojewskiego „cegiełek” ta publikacja ma niewielkie gabaryty.

Pomysł jest następujący – główny bohater spotyka po kilku latach mężczyznę, którego żony był dawniej kochankiem. „Wieczny mąż”, jak zwykł go nazywać, o romansach żony nie wiedział, natomiast jego pojawienie się w mieście przywodzi na myśl pytanie: czy aby na pewno? Okazuje się, że żona owego mężczyzny zmarła kilka miesięcy temu. Czytelnika od początku dziwi motywacja – w jakim celu mężczyzna ten chce odnowić znajomość sprzed lat? Odpowiedź przychodzi z czasem, przy czym jest bardziej skomplikowana, niż początkowo się wydaje.

Podoba mi się, że czytelnik przez długi czas może tutaj jedynie – tak jak główny bohater – domyślać się wielu rzeczy i motywacji, ale nic nie wie na pewno. To pozwala na utrzymanie stałego poziomu zainteresowania i skupienia podczas lektury. A prawda na koniec pokazuje, jak bardzo skomplikowana jest ludzka natura – kto jak kto, ale Dostojewski umie to pokazywać wspaniale.

Cudownym zabiegiem było posłużenie się czymś w charakterze klamry, kiedy na koniec nasz bohater poznaje nową żonę Pawła Trusockiego. Czytelnik, gdy zna całą ich przeszłość, doświadcza czegoś w rodzaju deja vu, podobnie zresztą jak same postaci. To był jeden z momentów, które naprawdę mnie rozbawiły.

Nie było tu może takiego efektu wow, jaki często towarzyszy mi podczas czytania książek tego autora, niemniej było to coś innego, taki powiew świeżości, więc miło się „Wiecznego męża” czytało.

Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MG.