Ta książka zaciekawiła mnie opisem i nieco mroczną, a z pewnością tajemniczą okładką. Jeszcze ciekawiej zrobiło się, gdy przeczytałam przedmowę Jane Gardam, w której powiało nawet nieco realizmem magicznym. A realizm magiczny jest mi bliski – dawniej, jeszcze jako studentka polonistyki, namiętnie zaczytywałam się w różnościach z Ameryki Łacińskiej. Ba, wtedy marzyło mi się nawet studiowanie latynoamerykanistyki, ale życie zweryfikowało moje plany. W każdym razie sentyment i zainteresowanie tym regionem we mnie pozostały.
Dzieciństwo Alice, głównej bohaterki, nie należało do udanych. Próżno w nim szukać czułości, miłości i poczucia bezpieczeństwa. Bo choć matka z pewnością ją kochała, to styranizowana przez męża i zajęta strachem nie potrafiła wykrzesać z siebie sił na okazywanie uczucia córce. Obie żyły w permanentnym strachu i w nasłuchiwaniu – czy do domu zbliżają się ciężkie kroki ojca dziewczynki, okrutnego weterynarza. Alice, chcąc nie chcąc, musiała pomagać w praktykach ojca, choć szczęśliwie jej udział ograniczał się główne do sprzątania klatek i wyprowadzania zwierząt na spacery.
Kiedy dorastasz w takim domu, masz pod górkę już na starcie. Jako dorastająca dziewczyna Alice miota się między własnymi uczuciami a powinnościami. Przecież powinna czuć wdzięczność za wyciągniętą w jej kierunku pomocną dłoń, ale czy wdzięczność obliguje do czegoś więcej? Szkoda mi było tej dziewczyny, która chyba przez całe życie nie zaznała, czym jest szczęście.
Pojawił się tu motyw lewitacji i był dość ciekawy, choć przyznaję, że liczyłam na inne zakończenie. Autorka długo budowała napięcie i chyba dlatego, gdy to się wydarzyło, ciągle było mi mało. Niemniej dwa wieczory, które spędziłam w towarzystwie „Córki weterynarza„, uważam za dobrze spędzony czas. Ta książka to nie nowość wydawnicza, niemniej zainteresowanie nią osłabło w ostatnich latach. Myślę, że za sprawą tego wydania ono może powrócić.
Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości księgarni TaniaKsiazka.pl.