Czytałam tę książkę dawno, dawno temu. A że w ostatnim czasie upodobałam sobie czytelnicze powroty do przeszłości, niejednokrotnie sentymentalne, to Jack London musiał się na tej liście powrotów znaleźć. „Zew krwi” to dla mnie taka wprawka przed „Martinem Edenem”.
Bardzo lubię tę historię. Jest taka surowa, pierwotna, naturalistyczna. Opisy są niekiedy drastyczne, natomiast jako dorosły czytelnik potrafię sobie z nimi poradzić i ułożyć je w głowie. Pamiętam, że dawniej miałam z tym pewien problem, bo te wszystkie sceny przegryzania gardeł i walk, także bratobójczych pomiędzy psami, od razu stawały mi przed oczami. Teraz, po latach, uważam, że właśnie taki styl jest tutaj jak najbardziej na miejscu, włącznie z brutalnością i obrazowym ukazaniem wszystkich wydarzeń. Pokonując wraz z Buckiem tę podróż wgłąb, do korzeni, musimy liczyć się z tym, że nie dotrze się do pierwotnych, dzikich instynktów przy użyciu tylko ładnych i miłych słów.
Moja kolejna refleksja podczas czytania po latach jest taka, że bardzo pasuje mi do tej opowieści cytat z „Małego Księcia”: Jesteś odpowiedzialny za to, co oswoiłeś. Niestety czasem o tym zapominamy, ratując się myślą, że przecież to tylko zwierzę… Ta opowieść pokazuje, w jak wielkim błędzie w takich sytuacjach jesteśmy…
Dodatkowym atutem tej historii jest daleka, mroźna, skuta lodem Północ. To zawsze ma swój niepowtarzalny klimat – surowy, acz piękny, majestatyczny.
Jeśli lubicie książki, w których to zwierzęta grają pierwsze skrzypce, a ludzie są do nich jakby dodatkiem, i jednocześnie jesteście gotowi na momentami drastyczne opisy walki, także walki o przetrwanie, to bardzo wam tę pozycję polecam.
Książkę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa MG.