Pędzące żółwie to gra, która towarzyszy mi od lat. Jeszcze zanim moja córka pojawiła się na świecie, grałam w nią z dzieciakami w przedszkolu, w którym pracowałam. I wszyscy – i ja, i dzieci – bardzo to lubiliśmy. Później, gdy moje własne dziecko nieco podrosło, rozpoczęliśmy tę przygodę w domu. Jeden egzemplarz gry kupiłam nawet do przedszkola, bo wiem, jak bardzo przedszkolaki ją lubią.

A teraz pojawia się coś nowego. „Pędzące żółwie. Extreme. Turbowyścig do sałaty!” to coś naprawdę ciekawego dla fanów gry. Tym razem zmienia się nie tylko sceneria, jest tu o wiele więcej modyfikacji. Nowe pola – Głodne lisy i Rwąca rzeka – dostarczają dodatkowych emocji. Okrągłe żetony z kretami podobnie, bo nigdy nie wiadomo, co kryje się na odwrocie, a może się zdarzyć, że to żeton cofający na start! Jest też dodatkowa figurka czarnego żółwia oraz kruk – ten ostatni wzbudza strach u żółwi, bo kradnie im ruchy, przez co stoją w miejscu, aż kruk zmieni pole.

Serio, dobrze to przemyślano. Gra za każdym razem wygląda inaczej, bo nie wiadomo, co kryje się pod krecimi żetonami, a w każdej rozgrywce są one inaczej rozmieszczone.

A najlepsze jest to, że ta wersja gry jest dla wszystkich. Jeśli znacie klasyczną wersję „Pędzących żółwi” – istnieją duże szanse, że wam się spodoba. Jeśli nie znacie gry – nieważne, nauczycie się od podstaw. Bardzo, bardzo warta polecenia planszówka!

Grę zrecenzowałam dzięki uprzejmości wydawnictwa Egmont.